W maju 2018 r. ukaże się książka Stanisława Wiecheckiego Wiecha „Warszawa da się lubić”, z ilustracjami Szczepana Sadurskiego. Wydawcą jest Skarpa Warszawska. Poniżej rozmowa ze Szczepanem Sadurskim, autorem ilustracji do książki
– Czy zanim dostałeś propozycję zilustrowania książki, znałeś teksty Wiecha?
Nie. I uważam, że dobrze się stało. Miałem okazję spojrzeć na jego twórczość świeżym okiem, a nie z bojaźnią zmierzyć się z człowiekiem-legendą. Czytałem jego felietony z lat 60-ych już w XXI wieku. Pół wieku po tym jak powstały, więc to już historia i na tamtą Warszawę oraz na teksty Wiecha mogłem spojrzeć z dużym dystansem. Oczywiście miałem świadomość, że był Wiech, coś o nim słyszałem, ale był dla mnie dinozaurem, podobnie jak Fogg, Dymsza, Koterbska. A z rysowników – Berezowska, Zaruba, Szancer, w ogóle artyści znani w pierwszych latach powojennej Polski. Lata 50-te i 60-tych – tego nie mogłem pamiętać, bo jeszcze nie było mnie na świecie, a potem byłem zbyt mały.
– I jakie wnioski po przeczytaniu ówczesnych felietonów Wiecha?
Był inteligentny, wyciągał trafne wnioski z tego, co się wówczas działo. Miał ogromne poczucie humoru, w ciekawy sposób wprowadzał warszawską gwarę, do tego jego słowotwórstwo, dowcipne przekręcanie słów i zwrotów. To powoduje, że ciekawe są nie tylko idea i fabuła tekstów, ale też z zaciekawieniem się to czyta. Gra słów, żonglowanie językiem polskim. Niektórzy lubią czytać teksty pisane gwarą góralską czy śląską, tu jest jeszcze inaczej. Te felietony pisane były do warszawskie prasy (głównie Express Wieczorny), odnosiły się do aktualnych wówczas wydarzeń, a dziś są niczym kronika tamtego okresu powojennej stolicy.
– Co konkretnie zaciekawiło cię w tych felietonach?
Wiech pisał o rozbudowującej się Warszawie, czasami porównując niektóre miejsca do Warszawy tych samych miejsc sprzed kilkunastu lat, gdy odżywała po wojennej pożodze. Po Warszawie jeździło się wtedy tramwajami, dużo chodziło się na piechotę, przemierzając kolejne dzielnice, dostrzegając przy okazji zmiany w urbanistyce stolicy. Często wspominał o Szmulkach, Targówku. Stamtąd pochodziła część bohaterów tekstów, chyba ta część Warszawy była mu szczególnie bliska.
Nawiązywał do sputników wystrzeliwanych wtedy w kosmos, pisał o zdobyczach techniki zmieniających codzienne życie, o których mówili wszyscy. Wówczas ciekawostką były pierwsze sklepy samoobsługowe, sensacją były pierwsze 10-pietrowe wieżowce, pierwsze zakupy na telefon, wielkim wydarzeniem było otwarcie kolejnego mostu w Warszawie. Do USA podróżowało się wtedy statkiem Batory, elita jeździła na wczasy zagraniczne, na ulicach Warszawy organizowane były uroczystości państwowe. Obok prasy i radia, popularność zdobywało nowe medium – czarno-biała telewizja. Ludzie kupowali telewizory, wszyscy wiedzieli, że Wicherek zapowiada pogodę.
Wiech pisał też o codziennym życiu w Warszawie, o zakupach, relacjach międzyludzkich. Felietonami odnotował modę na hula-hoop, na tańczenie twista, pierwsze kasowniki w tramwajach (wcześniej od zawsze konduktor, żywy człowiek sprawdzał bilety). Pisał o głośnych wystawach sztuki w Warszawie, o występach muzycznych (np. Festiwal Chopinowski) i sportowych (np. Wyścig Pokoju), o głośnych filmach w kinach („Krzyżacy”). O tym że drożeją papierosy, o trudnościach w zaopatrzeniu sklepów, o upodobaniach kulinarnych i odwiedzaniu restauracji. Ponieważ to były felietony, pisał też o swoich przeżyciach – o występie w programie telewizyjnym, o wyjeździe na występy do USA, Izraela. Co ciekawe, w tekstach nie było w zasadzie nawiązań do polityki. Świetnie widział, że była cenzura i pewne tematy trzeba omijać.
– Można powiedzieć, po lekturze tych felietonów miałeś gotowe tematy do zilustrowania.
Oczywiście. Wiele tekstów natychmiast inspirowało, nadawało się do zilustrowania. Niektóre cytaty były gotowym materiałem, do którego trzeba było coś dorysować. Powstało zaskakująco dużo rysunków. Więcej niż wydawca książki zakładał i niż planowałem. Uznałem, że skoro te kilkadziesiąt felietonów tak łatwo się czyta, gdy będą gęsto zilustrowane – zyska nowe wydanie tej książki i czytelnicy.
– Czy te ilustracje byłyby inne, gdyby nie był pan warszawiakiem?
Pochodzę z Lublina, a od ćwierć wieku mieszkam w Warszawie. Można więc już powiedzieć, że jestem Warszawiakiem, a nie „słoikiem”. Zresztą ile jest teraz prawdziwych Warszawiaków, mieszkających tu od kilku pokoleń? Kilka, kilkanaście procent? Wprawdzie po Warszawie częściej jeżdżę samochodem, ale chętnie też spaceruję i poznaję nowe miejsca. Niektóre wciąż wyglądają podobnie, jak w czasie gdy pisał o nich Wiech, inne zmieniły się nie do poznania. Ale fakt, inaczej pisze się i rysuje o czymś, co zna się osobiście. Na pewno inaczej bym to zrobił, nie znając Warszawy, albo będąc młodszym. Dlatego tworząc ilustracje do „Warszawa da się lubić” Wiecha, starałem się zwrócić uwagę na tematy typowo warszawskie, je zilustrować przede wszystkim.
– Sądzisz, że Wiechowi spodobałyby się twoje ilustracje?
W latach 80-ych, jako młody rysownik prasowy współpracowałem z dziennikarzem – satyrykiem, Kazimierzem Pawełkiem. Zilustrowałem wiele jego tekstów, szopki noworoczne, zrobiliśmy serię komiksów. Widziałem, z jaką radością i iskrą w oczach po raz pierwszy oglądał swoje teksty, zwizualizowane w formie moich ilustracji. Nigdy nie próbował narzucić swojej wizji, akceptował mój narysowany świat, uważał że to było celne, trafione w punkt. Jestem pewien, że Wiech miał podobną wrażliwość, doceniał twórczość artystyczną i plastyczną. Gdyby żył, łatwo byśmy się zaprzyjaźnili. Nie wiem, czy teraz są jeszcze tacy dziennikarze. Świat się zmienił, ludzie też, a prasa zeszła na plan dalszy.
Uwaga. Fragmenty powyższego wywiadu można bezpłatnie cytować w dowolnych mediach, w związku z Wiechem i jego twórczością – pod warunkiem podania informacji, że są to wypowiedzi Szczepana Sadurskiego.
Stefan Wiechecki Wiech
Stefan Wiechecki, pseudonim Wiech (1896-1979, urodził się i zmarł w Warszawie). Prozaik, satyryk, publicysta, dziennikarz. Pisał stylem gwarowym, nazwanym od jego nazwiska wiechem. Najbardziej znany z felietonów, publikowanych w warszawskiej prasie.
Jego życie było nie mniej ciekawe, jak jego twórczość. Po maturze w elitarnym Gimnazjum Wojciecha Górskiego w Warszawie, wstąpił do I Brygady Legionów Polskich pod dowództwem Józefa Piłsudskiego. Po powrocie do stolicy, zagrał kilkanaście ról w teatrach. Wkrótce znów został żołnierzem – w wojnie 2020 r. z Rosjanami był w 2. Pułku Ułanów, pełnił funkcję adiutanta dowódcy, w stopniu wachmistrza (potem został odznaczony Krzyżem Walecznych).
W 1923 roku został rzecznikiem prasowym Polskiego Czerwonego Krzyża i ożenił się. W latach 1924–1926 był dyrektorem Teatru Popularnego na Woli (teatr finansował jego ojciec). Potem trafił do redakcji „Kuriera Warszawskiego” i „Kuriera Czerwonego”, pisząc sprawozdania z sal sądowych. To wtedy zaczął pisać w swoim charakterystycznym stylu. Pisał felietony do „Życia Warszawy”, „Kuriera Codziennego”, a potem aż do śmierci do „Expressu Wieczornego”.
Był krytykowany przez polonistów za „zaśmiecanie” języka polskiego, ale też przez niektórych broniony. Julian Tuwim nazywał Wiecha Homerem warszawskiej ulicy i warszawskiego języka, a w „Kwiatach polskich” napisał o nim tak:
Potem to ślicznie Wiech uwieczniał,
z daleka więc do pana Wiecha
pełen wdzięczności się uśmiecham…
I cóż pan teraz uskutecznia?
Grób Stanisława Wiecheckiego znajduje się na Cmentarzu Powązkowskim.
Na ilustracji: pierwsza i ostatnia strona okładki